http://www.dziennik.pl/podroze/niezbedn ... agiem.htmlCytuj:
Jak podróżować, to tylko koleją
niedziela 15 lutego 2009 13:55
Sprawdź, jak samolot przegrywa z pociagiem
Po Europie szybciej podróżuje się dziś koleją niż samolotem. Po prostu wsiadamy do pociągu. A samolot? Godzinę lub dwie - droga na lotnisko, półtorej - odprawa. Lot w pozie embrionalnej, a potem pół godziny czekania na bagaż i dojazd z lotniska do celu podróży. Czy ktoś jeszcze chce latać?
Tak czy owak schodzi na to większość dnia. Tymczasem jadąc pociągiem z centrum Paryża do Marsylii, dotrzeć tam można w trzy godziny, z Wiednia do Budapesztu czy z Londynu do Brukseli - jeszcze szybciej, bo w dwie i pół godziny.
Jeśli gdzieś jeszcze uchowała się straż graniczna, celnicy pofatygują się do naszego przedziału, salutując w drzwiach. Jeżeli przed podróżą nabierzemy ochoty na łyk wody czy brandy, nie będziemy musieli wypijać jej lub wyrzucać, stojąc w drzwiach wagonu, po to tylko, by już w środku kupić gorszą i droższą. Naszego bagażu nikt nie będzie ważył, oklejał, ciskał nim, mazał kredą, otwierał, gubił ani wypłacał nam odszkodowania w wysokości 20 dol. za kilogram. Za kilo futra od Prady na przykład.
Konduktor lepszy od stewardesy
Za oknem powoli przesuwać się będą krajobrazy, miasteczka i lasy, a nie tylko abstrakcyjny puch chmur. Można się przechadzać, oddychać świeżym powietrzem, czasem zapalić w przejściu czy choćby podczas postoju na peronie i telefonować, ile dusza zapragnie. W nocnych ekspresach można się wyspać w czystej pościeli, zjeść śniadanie, wziąć prysznic i pogawędzić z konduktorami, którzy mają lepszą herbatę i więcej czasu niż umalowane laleczki stewardesy.
Z chwilą wprowadzenia przelotów low cost podróż samolotem coraz mniej różni się od jazdy transportem miejskim w godzinach szczytu. Koleje żelazne zaczynają odbierać liniom lotniczym zamożnych i wymagających klientów, tak jak w XIX wieku odebrały ich dyliżansom. Jeszcze pół wieku sytego życia w pokojowych czasach i termin „dworcowy” znów stanie się synonimem takich określeń, jak: „elegancki”, „zajmujący”, „wygodny”, „urządzony ze smakiem” – jak miało to miejsce przed wybuchem pierwszej z wielkich wojen w pięknym wieku XIX.
W tamtych czasach na dwie godziny przed odjazdem Orient Ekspresu wydawano przyjęcie połączone z balem, a najlepsze hotele połączone były z dworcami krytym pasażem, co widać choćby na zdjęciach w hallu paryskiego Concorde St Lazare. Niedoświetlone i brudne „labirynty rozstań”, zalatujące biedą, smutkiem i ubikacją, jakimi stały się europejskie dworce w połowie ubiegłego wieku, zmieniają się na naszych oczach.
Na peronie w Hanowerze wystarczy pokazać bilet pierwszej klasy (choćby na przedmieście), by uzyskać wstęp do saloniku dla VIP-ów z widokiem na plątaninę rozjazdów, bezpłatnym WiFi, kawą i sokami. Piętro niżej można bez zbytnich formalności wypożyczyć samochód, od rana do późnej nocy zajadać się hot dogami i krewetkami smażonymi w oleju, spróbować każdego trunku, jaki oferują europejskie piwnice. A jeśli mielibyśmy reisefieber – sięgnąć po lekki, wygodny, bezpłatny wózek bagażowy. Pasażerów wiozą na perony szybkobieżne windy o przezroczystych ścianach, informacje o ruchu pociągów znaleźć można na wywieszonych co krok ekranach plazmowych, podobnie jak informacje o rozkładzie wagonów.
Odpada nam przez to szansa, by poczuć się jak w dzieciństwie na jakiejś zapyziałej stacji, gdy z łubianką rozmiękających truskawek usiłowało się w blaszanym dudnieniu zrozumieć głos zawiadowcy informującego z metaliczną chrypką, że pociąg pospieszny relacji Odessa – Moskwa zatrzymuje się na drugim peronie na dwie minuty, a wagony nie są numerowane.
Dworzec jak katedra
A tymczasem stoimy na białym marmurowym peronie pod szklanym dachem jednego z paryskich dworców. Na głowami przez wymyte deszczem szyby delikatnie pobłyskuje ciemniejące, ale jeszcze niebieskie wiosenne niebo. W rękach zamiast spotniałych uchwytów walizek trzymamy kieliszki i butelki szampana.
Peron przypomina nawę główną gotyckiej katedry, tyle że z chóru – żeliwnego pomostu przerzuconego nad peronami – nie chóry słychać, a jazz: trzech muzyków wita każdego wkraczającego tu podróżnika krótką wesołą fanfarą. Na peronie kilka znajomych rzeźb, na ścianie po lewej trochę Maneta, na ścianie po prawej sporo Degasa: sztuka, która towarzyszyła złotemu wiekowi kolei żelaznych.
Piętro wyżej – sala balowa i restauracja, gdzie trwają ostatnie przygotowania do bankietu. Kelnerzy wściekle brzękają talerzykami, chociaż wszyscy wiedzą, że tym razem nie należy spieszyć się przed odjazdem nocnego ekspresu do Orleanu. Dziś wieczorem nic nie odjeżdża – to jedna z korporacji wynajęła Musee d’Orsay – dawny Gare d’Orsay – na uroczyste przyjęcie. Żadnych turystów, żadnych wycieczek ani kolonii letnich, wskazówki zegarów przeskakują co chwila do przodu, ale nikt się nie spieszy. To już ponad dwadzieścia lat, jak do Museé d’Orsay zdążają raczej lokomotywy paryskiego świata artystycznego niż nocne składy z Orleanu.