W Intercity, które zapowiedziało, że od 2014 uzależni ceny od popytu, już teraz przykre niespodzianki. Przy okazji długich weekendów można się obudzić z ręką w nocniku. Obstawiam pociąg za 67pln (Gdańsk-Warszawa), godzina ta sama, trasa ta sama, czas przejazdu ten sam (ponad 5 godzin), a w kasie słyszę...
134 złote, "bo puszczają go jako ekspres". Nic to, że Hel mnie nie interesuje. Nic to, że nie wiem, czy on faktycznie tam dojeżdża bądź stamtąd wraca, bo podobno wcale nie (remonty czy cuś). Ewidentne przyłożenie podróżnemu ciupagą na gościńcu, bo w warunkach dużego obłożenia ma zerowe szanse na pks, który zresztą już odjechał. Rezerwacja miejsc niby jest, ale lud chyba jeszcze nie ogarnął, że powinien tego przestrzegać. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, że trzeba się użerać o miejscówkę, którą się ma na bilecie, bo się ją specjalnie wybrało z odpowiednim wyprzedzeniem.
Przy kilkugodzinnej podróży należy sobie zapewnić papier i ręcznik, bo na pewno bezpowrotnie się skończą na długo przed stacją końcową. Nikt nie kontroluje palenia w kiblach i nie dyscyplinuje krzykaczy, a piwo leje się szerokim strumieniem, co dziwi mnie o tyle, że niektórym jednostkom ewidentnie alkohol rzuca się na dekiel i może być niebezpiecznie. No i opóźnienia, opóźnienia, opóźnienia.
Czekam na pociągi bez tych koszmarnych, wąskich, stromych schodków, ale kiedy ostatnio ukazał się moim oczom lokalny niskopodłogowy, to na Zachodnim jego podłoga wypadała... co najmniej 20cm poniżej peronu

Słowem, dobrze, że w ogóle jeżdżą, po latach niekorzystania z pociągów jaram się widokiem kawałka mydła i wodą w kranie (chyba że akurat się skończyła), ale szału nie ma, a apetyty na ekskluzywne, trzycyfrowe ceny biletów już, jak widać, owszem są. Ambicje zgoła samolotowych zarobków, a rzeczywistość skrzeczy i telepie, albo stoi w polu.
