Gorzka podróżTo koniec. Kolej w Polsce dla mnie się skończyła. Już od początku roku odłożyłem na półkę kolej podmiejską, ale to było łatwiejsze, bo w odwodzie miałem inny ekologiczny środek transportu – rower. Dzięki rowerowi korzystam z kolei podmiejskiej tylko, gdy naprawdę muszę. Teraz przyszła kolej na koniec przygody z koleją dalekobieżną. Decyzja ta była o wiele trudniejsza, bo w dalekich podróżach kolej konkuruje ze znacznie mniej komfortowymi autobusami (lub busami), albo, co gorsza, mało ekologicznym samochodem, ale stało się. Moje cztery dotychczasowe tegoroczne dalekobieżne podróże koleją okazały się kompletną klapą, mimo iż statystyki kolejowe przedstawiają, że punktualność pociągów w Polsce stale się poprawia, a w ogóle to jesteśmy w europejskiej czołówce (
http://www.utk.gov.pl/pl/aktualnosci/33 ... -dwa-kwart aly-2013.html?search=822038 lub
http://biznes.onet.pl/tusk-polska-kolej ... 93,5042521, 3045147,92,news-detal). Oto rzeczywistość…
Do trzech razy sztuka…Maj. Pierwsza podróż, międzynarodowa, do Pragi. Podróż prosta. Wsiadam w pociąg w Warszawie i wysiadam w Pradze, albo wsiadam w Pradze i wysiadam w Warszawie. Czas trwania dwanaście godzin. Do Pragi punktualnie dojechać się udało. Problemy pojawiły się z powrotem. W wagonach, nota bene czeskich, bo polski przewoźnik własnych wagonów do obsługi międzynarodowych pociągów nie używa, urwał się sprzęg. Kosztowało to pasażerów mniej więcej dwie godziny postoju. Fakt, awaria zdarzyła się na terenie Czech, w czeskich wagonach, ale pociąg uruchomiony został przez polskiego przewoźnika. Na terenie Polski, dzięki rozbuchanym rezerwom w rozkładzie jazdy pociąg odrobił godzinę z opóźnienia tak, że należało mi się tylko 25% wartości ceny biletu jako rekompensata. Tym razem udało się ją uzyskać.
Czerwiec. Druga podróż, międzynarodowa, do Brukseli. Pewnie niektórzy stwierdzą, że jestem dziwakiem, iż jeżdżę pociągiem do Brukseli, ale akurat na tym kierunku jest całkiem dobre rozkładowe połączenie kolejowe z Warszawy. Wyjeżdża się wieczorem do Kolonii pociągiem Jan Kiepura, skąd dalej jedzie się szybkim pociągiem Thalys lub ICE do Brukseli – można być w niej przed 9 rano, wyspanym, gotowym na spotkania służbowe. W drugą stronę jest podobnie. Bilety kupiłem z prawie miesięcznym wyprzedzeniem i jak się okazało to był mój podstawowy błąd. Już po zakupie biletu, w Niemczech powódź nawiedziła dorzecze Łaby, co spowodowało, że pociąg Jan Kiepura, akurat w dni moich podroży, jeździł długim objazdem, który Niemcy oceniali na maksimum 120 minut opóźnienia, przy oczekiwanym przeze mnie oczekiwanym czasie na przesiadkę 40 minut. W Polsce o tym fakcie nie było żadnych informacji, w Niemczech gdzie po niemiecku na stronach internetowych była. Faktycznie gdy obudziłem się o 5:30 w pociągu do Kolonii, ten miał już 180 minut opóźnienia i był z Hanowerze. Zmieniłem przytomnie pociąg na odjeżdżający akurat ICE Hanower-Kolonia (bezkosztowo ze względu na opóźnienie planowanego połączenia), który niestety rozkładowo przyjeżdżał 2 minuty po odjeździe kolejnego dogodnego dla mnie Thalys’a do Brukseli. Już oszczędzę sobie opisu mojej dalszej podróży do Brukseli, która miała walor bardziej turystyczny niż biznesowy. Z powrotem terminowo przyjechałem Thalysem z Brukseli do Kolonii, ale z Kolonii do Warszawy przyjechałem ze 120 minutowym opóźnieniem, co jak podejrzewałem będzie miało miejsce. Tym razem obydwaj przewoźnicy wykręcili się od odszkodowania, a mi już nie chciało się odwoływać.
Wrzesień. Trzecia podróż, krajowa do Zgorzelca. Z Warszawy szczęśliwie udało się przyjechać do Zgorzelca planowo, z jedną przesiadką, choć przyjazd był już po północy. Niestety gorzej było z powrotem. Tym razem dałem się zwieść internetowemu planerowi podroży kolejowych, choć na pewno realizacja zaplanowanego przeze mnie połączenia jest możliwa, zapewne w inne dni, niż akurat jechałem. Według tegorocznego rozkładu jazdy powrót ze Zgorzelca po 15:00 do Warszawy z przyjazdem jeszcze tego samego dnia jest możliwy i to w niecałe 8 godzin (7:58)! Prawdziwy cud na kolei! Ale uwaga – nie można jechać przez Wrocław, ale przez Żary i Zieloną Górę oraz Zbąszynek z trzema przesiadkami. Taką trasę udało się odnaleźć w planerze. Trasę stosunkowo bezpieczną, bo wszystkie przesiadki powyżej 10 minut oczekiwania. Wszystko szło jak z płatka. Taksówką na dworzec, zakup biletu w kasie oddalonej od peronów o ponad 200 metrów i schowanej gdzieś za sklepem z warzywami, przesiadka w Żarach, wysiadka w Zielonej Górze… i niestety. Pociąg z Zielonej Góry do Zbąszynka nie odjeżdża planowo. Okazało się, że skład pociągu nie był obecny na stacji, bo obsługiwał wcześniejszy pociąg z Wrocławia do Zielonej Góry, gdzie po 20 minutach oczekiwania „cudownie” zamieniał się w pociąg Zielona Góra-Zbąszynek. Takiej informacji nie było w systemie informacji kolejowej, choć pewnie pomogłaby mi rozmyśleć się co do wyboru tego połączenia, wszak opóźnienia pociągu na tak długiej trasie, w dodatku aktualnie remontowanej, zdarzają się statystycznie częściej. Pociąg z Wrocławia spóźnił się 45 minut, a do Zbąszynka odjechał z ok. 30 minutowym opóźnieniem, które kierownik i mechanik pociągu i tak skrócili do 20 minut obracając czoło składu pociągu w Czerwieńsku w 3 minuty, zamiast planowych 10 (Można? Można!). To oczywiście nie zmienia faktu, że nie złapałem ostatniej przesiadki, która akurat była na pociąg Eurocity Berlin-Warszawa-Express, bo kto by się na tak konkurencyjnym rynku przejmował kilkoma pasażerami z pociągu innego przewoźnika? Efekt, zamiast 8 godzin podróży i przyjazdu do Warszawy tego samego dnia, dodatkowych 6 godzin podróży (razem 14) i przyjazd następnego dnia rano, w dodatku też tylko dlatego, że po Polsce kursują nocne autobusy firmy PolskiBus (i cud, że można dostać na nie bilety jeszcze na godzinę przed odjazdem autobusu). Odszkodowanie – jakie odszkodowanie, za 20 minut opóźnienia?
…za czwartym nauka[1]
Październik. Jako zatwardziały miłośnik kolei, ekologii i przysłów polskich nie przejąłem się zbytnio tymi trzema przygodami i wyruszyłem w czwartą podróż, krajową, do Kluczborka. Połączenie też niby bezpieczne, z jedną tylko przesiadką w Opolu, przy aż 42 minutach oczekiwania (dla od dawna nie korzystających z kolei oznaczającego po prostu „marznięcie na dworcu”). Wsiadam w Warszawie, niedługo potem zasypiam i smacznie śpię. Budzę się, pociąg stoi. Próbuję spać dalej, ale brakuje mi kojącego kołysania wagonów, bo pociąg uporczywie stoi na stacji i nie rusza. Zaspanym uchem słyszę rozmowę pasażerki z obsługą wagonu z kuszetkami i słyszę „około dwóch godzin opóźnienia”. Chwytam za zegarek – 6:00, powinniśmy być tuż przed Opolem. Wyglądam za okno – Ruda Śląska Chebzie. Upewniam się u obsługi wagonu – Tak, mamy aktualnie dwie godziny opóźnienia. - I Pan mnie nie obudził, przecież ja mam przesiadkę do Kluczborka!?! - Zdąży Pan na następny pociąg. - Owszem, tylko, że ten pociąg przyjeżdża do Kluczborka na 10:30, a ja wtedy powinienem już dawać wykład na konferencji odbywającej się ok. 20 km od Kluczborka! Szybki remanent – dzięki rozkładowi kolejowemu w smartfonie znajduję połączenie z Lublińca o 7:32 do Kluczborka na 8:36, na które jeszcze jest szansa by zdarzyć dojechać taksówką z Gliwic. Będzie kosztowało ze 300 złotych – trudno, w PKP upomnę się o swoje. Szczęśliwie taksówka zdążyła, osobowy się nie spóźnił, konduktor łaskawie anulował 8 złotych opłaty za wydanie biletu w pociągu przy czynnej kasie (a kiedy ja miałem czas by kupić bilet w kasie!) na konferencji byłem na czas. W taksówce tylko uświadomiłem sobie, że skąd obsługa nocnego miała wiedzieć o mojej przesiadce do Kluczborka, kiedy od dawna nie ma już czegoś takiego jak wspólny bilet na pociągi dwóch różnych przewoźników kolejowych? Po konferencji tego samego dnia za to mały kolejowy rewanż, większość trasy aż do Skierniewic przejechałem samochodem z jednym z uczestników i akurat traf chciał, że dzięki 20. minutowemu opóźnieniu pociągu Łódź-Warszawa udało się na niego zdążyć i być w Warszawie prawie zgodnie z planem (może z tymi 20 minutami opóźnienia). Jednak marne to pocieszenie. Ciekawe czy przewoźnik uzna mi 300 złotych za kwalifikowany koszt alternatywnej trasy dojazdu do Kluczborka?
Pech czy złe zarządzanie?Być może czytający opis moich podroży uznają, że miałem wyjątkowego pecha. Jednak zarządzający koleją w Polsce wydatnie temu pechowi pomagają:
- nie zapewniają skomunikowań pomiędzy pociągami różnych przewoźników, nawet jeśli te mają znaczenie dowozowe dla pociągów dalekobieżnych, albo nie zapewniają pociągów bezpośrednich tak, dokąd chce się jechać – takich miejsc jest coraz więcej;
- nie honorują wzajemnie biletów, ani nie sprzedają jednego biletu na całą trasę tylko dlatego, że odbywa się ona pociągami rożnych przewoźników, albo nawet i jednego przewoźnika, ale na pociągi różnej kategorii;
- produkują „dziurawy” rozkład jazdy, który powoduje, że jak się spóźnisz na przesiadkę, możesz czekać nawet i pół dnia na następny pociąg w tę samą stronę;
- nie informują odpowiednio pasażerów o utrudnieniach na trasie przejazdu, w szczególności w pociągach międzynarodowych, gdzie nawet na stałych trasach (realizowanych od ponad 20 lat!) o obsługę w wielu językach trudno;
- uchylają się od odszkodowań za niezrealizowane planowo przejazdy;
Międzynarodowe korporacje mają mnie za dojną krowę, rząd i krajowe spółki za owcę do strzyżenia, a polskie koleje mają mnie za nic – nie uważają mnie chyba nawet za pasażera. Mnie, zatwardziałemu miłośnikowi kolei zrozumienie tego faktu zajęło aż cztery feralne podróże, ale nie dziwię się, jak wielu Polakom dojście do takich wniosków zajmie tylko jedna podróż, albo tylko próba jej zaplanowania lub choćby rzut oka na pociąg na stacji. Dość! I czym tu teraz jechać Panie Premierze? Podrzuci mnie Pan limuzyną?
[1] Już po napisaniu całości przypomniałem sobie, że we wrześniu 2013 jechałem także do Zakopanego via Kraków, z czego z Warszawy do Krakowa EIC, który też się spóźnił ok. 25 minut, przez co do autobusu na przesiadkę biegaliśmy. Poza tym w EIC mnóstwo ludzi stało w Warsie na "miejscówki bez wskazania" i nie można było po ludzku nic zjeść. Przykłady można by mnożyć.