Przypadkiem znalazłem cały artykuł z :
http://new-arch.rp.pl/artykul/111195_Cz ... ejska.htmlCzy Polska jest naprawdę proeuropejska?
W Polsce toczy się kilka bardzo emocjonalnych dyskusji, które na pierwszy rzut oka nie mają bezpośredniego związku z członkostwem w Unii Europejskiej. PSL od kilku miesięcy prowadzi ostrą kampanię przeciw liberalizacji sprzedaży ziemi obcokrajowcom. Obawa, że poprzez wykupywanie gruntów można pozbawić Polaków tożsamości narodowej, była uzasadniona w czasach, kiedy na tych terenach obowiązywało prawo państw zaborczych i ziemia była najważniejszym czynnikiem produkcyjnym. Dziś straciła jednak na znaczeniu na rzecz takich czynników, jak praca, kapitał, a przede wszystkim informacja.
Pod tym względem kampania posłów SLD na rzecz ograniczenia zagranicznych -- a w szczególności niemieckich -- udziałów w prasie jest trochę bardziej racjonalna, choć mało realistyczna. Ustalenie "narodowości" kapitału jest dziś bardzo trudne, a dyskryminacja na przykład niemieckiego kapitału możliwa jest tylko przy rezygnacji z zagranicznego kapitału i gospodarki rynkowej w ogóle. Niemcy już dziś inwestują w Polsce pod płaszczykiem spółek szwajcarskich, austriackich lub holenderskich. Zasadnicze pytanie jednak brzmi, czy istnieje w ogóle różnica między kapitałem "obcym" a "własnym" w sytuacji, w której firmy zagraniczne i polskie płacą te same podatki, reinwestują zyski i tworzą miejsca pracy. W dodatku polski kapitał bardzo często -- i siłą rzeczy -- jest kapitałem z szarej strefy, którego wpływ mogłyby zrównoważyć poważne inwestycje zagraniczne. Bezsporne jest natomiast, że kapitału jest znacznie więcej za granicą niż w Polsce, z czego mogą wynikać zagrożenia ekonomiczne.
Przykład 3: Jak sprostać konkurencji?
W bilansie korzyści i wad polski i zagraniczny kapitał zasadniczo się nie różnią. Zostaje zatem problem ilości: kapitału za granicą jest znacznie więcej niż w Polsce, co najlepiej widać w przypadku wielkich super- i hipermarketów. Tym razem Ruch Odbudowy Polski stał się wyrazicielem kasandrycznych przepowiedni o zachodnich koncernach, które najpierw niszczą drobny handel za pomocą cen dumpingowych, a potem dyktują zawyżone ceny z pozycji monopolisty, drenując w ten sposób kieszenie polskich klientów. Pierwsza część tych obaw jest uzasadniona, choć można się spierać, czy supermarkety niszczą drobny handel, czy redukują go do normalnego, spotykanego w innych krajach europejskich poziomu. Sytuacja, w której na tysiąc klientów przypada kilkakrotnie więcej punktów handlowych niż gdzie indziej, siłą rzeczy zmusza tych drobnych handlowców do zwiększenia marży zamiast do zwiększenia obrotów. Czy weźmiemy tu stronę klientów, którym taka praktyka zawyża koszty utrzymania, czy stronę małych sprzedawców, którym wielkie supermarkety uszczuplają dochody, to jest to wybór między dwiema grupami interesu i nie należy do tego mieszać interesu całego kraju. Faktem jest, że obywateli ekonomicznie słabszych kupujących w wielkich supermarketach stać na znacznie więcej. Obawa, że w następnej fazie supermarkety będą dyktować ceny, jest mało prawdopodobna wobec bardzo ostrej konkurencji między nimi. Po prostu tam, gdzie dziś istnieje kilka dużych marketów, konkurencja między drobnymi handlarzami została zastąpiona konkurencją między gigantami. Znów mamy tu do czynienia z dyskusją o wielkich, mało realnych zagrożeniach, podczas gdy rzeczywiste problemy tkwią gdzie indziej, to bowiem, że rzekome wady ekspansji wielkich supermarketów mogą się okazać pozytywami, nie oznacza, iż zjawisko jako takie jest pozytywne. Z punktu widzenia zużycia energii, zanieczyszczenia środowiska i rozwoju terenów miejskich nie jest obojętnie, czy raz dziennie kilka ciężarówek zaopatruje śródmiejskie sklepy, w których każdy, nawet niedołężna babcia, może robić zakupy pieszo, czy nieustannie płynie szeroki strumień samochodów osobowych do wielkich supermarketów podmiejskich, robiąc tłok na drogach wylotowych i paraliżując ruch na wielkich arteriach komunikacyjnych. Nie jest obojętne, czy siła nabywcza w ten sposób odpływa z centrum miasta na obrzeża, przekształcając żywe dotąd starówki w wielkie sypialnie i dzielnice biurowe, podczas gdy typowe życie miejskie przenosi się wrejony podmiejskie, ze wszystkimi konsekwencjami dla komunikacji, przestępczości i jakości życia. To są bardzo przyziemne, pragmatyczne dylematy, z powodu jakich niektóre państwa decydowały się na restrykcje wobec takich inwestycji, ale nie dlatego, że zagrażały jakimś żywotnym interesom gospodarczym tych krajów. Stoją za tym problemy realne, ale znacznie mniej dramatyczne, niż mogłoby się wydawać obserwatorowi polskiej dyskusji -- i są one zupełnie niezależne od tego, czy supermarkety są polskie, czy zagraniczne. Najdalej idące restrykcje istnieją we Francji, gdzie większość supermarketów jest francuska.
Przykład supermarketów dowodzi jednak tylko konieczności rzeczowej, pragmatycznej debaty o otwarciu polskiego rynku, nie oznacza natomiast, że wszystkie obawy przed zachodnią konkurencją są nieuzasadnione. Polska słusznie broni się przed tanimi montowniami samochodów, które tworzą miejsca pracy i kapitał na Dalekim Wschodzie, a w Polsce zostawią za kilka lat gigantyczne hałdy niebezpiecznych odpadów, których już teraz nie ma jak utylizować. Polskie rządy, zwłaszcza te od 1993 roku, mają jednak dość osobliwy sposób przygotowania gospodarki do otwarcia rynku i stawiania czoła konkurencji, chroniąc wybrane branże przed wszelkimi objawami konkurencji do samego końca. Rozumowanie jest proste, Zachód ma kapitał, Polska nie ma. Ergo, wszystkie duże przedsiębiorstwa muszą łączyć swoje aktywa, tworzyć holdingi, grupy kapitałowe, konsorcja, przejmować jak największą część rynku, a wtedy będą skutecznie odpierać ataki zachodniego kapitału -- jako polskie monopole i oligopole. Pod czujnym i czułym okiem rządu łączą się więc banki, przedsiębiorstwa przemysłu chemicznego, powstają Nafta Polska, holdingi węglowe i cukrownicze. To rzeczywiście ma swoją wewnętrzną logikę, ale pod warunkiem, że te przedsiębiorstwa już wcześniej dały sobie radę w warunkach otwartej konkurencji. W Polsce miały na to czas przez niecałe sześć lat, przez które w wielu branżach obowiązywały jeszcze ulgi, dotacje, bariery celne i administracyjne oraz parasole ochronne. Jeżeli natomiast najlepszym sposobem na usprawnienie przedsiębiorstw i przygotowanie ich do konkurencji ma być odzwyczajenie ich od konkurencji w ogóle, to po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej należy się spodziewać wielu przykrych niespodzianek. Najlepszym tego przykładem może być polski gigant ubezpieczeniowy PZU, którego podział zastopował gabinet Waldemara Pawlaka. PZU został jeden, zachował 60 proc. rynku, bardzo dbał o duże obroty, ale zupełnie zaniedbał płynność finansową i zysk. Zgodnie z powyższą teorią PZU powinien być dziś jednym z najlepiej do zachodniej konkurencji przygotowanym przedsiębiorstwem. W rzeczywistości jednak jest na granicy niewypłacalności. Przykre, smutne wspomnienia o wielu maleńkich bankach, które splajtowały, może skłonić do wniosku, że wynikało to z braku funduszy. Ale po pierwsze bardzo wiele takich bankructw miało podłoże aferalne, wynikające z bardzo liberalnych ustaw bankowych, a po drugie nie tyle brakowało kapitału, ile dobrych zarządców. Przykład wielu krajów pokazuje, że duże koncerny przemysłowe są znacznie bardziej wrażliwe na okresowe załamania rynku niż średnie i małe przedsiębiorstwa. Najwyższe bezrobocie w Niemczech zachodnich panuje w Bremie (stocznie, porty i duże zakłady przemysłowe) , a najmniejsze w Badenii-Wirtembergii, gdzie dominują małe i średnie firmy. Deutsche Bank jest gigantem, ale nie zagraża malutkim bankom regionalnym i spółdzielczym, które mają zupełnie inny profil działania. Obawa, że po otwarciu rynku usług bankowych polski rynek bankowy zostanie podzielony między City Bank i Deutsche Bank, jest mało realna. Chyba że polskie banki, uodpornione na konkurencję wskutek "konsolidacji", na widok zagranicznych banków same wywieszą białe flagi.
Najważniejsze wydaje się jednak, że o tym, jak polską gospodarkę najlepiej przygotować do otwarcia rynku, powinna się toczyć szeroka, rzeczowa i pragmatyczna dyskusja, która powinna daleko wykraczać poza debaty w Sejmie. Bądź co bądź chodzi przynajmniej o setki tysięcy miejsc pracy. Zamiast tego w zaciszu gabinetów zapadają nieodwracalne decyzje o znaczeniu strategicznym, tworzy się fakty dokonane, które mogą znacznie bardziej utrudniać korzystną dla Polski integrację z UE niż jakaś niefortunna wypowiedź wyższego urzędnika państwowego, która natychmiast spowoduje szeroką dyskusję o tym, czy nowy rząd naprawdę kontynuuje politykę zagraniczną poprzedniego.
Przykład 4: Czy autostrady tworzą miejsca pracy?
Istnieją problemy związane z integracją Polski z UE, których rozwiązania żadna komisja europejska i żaden polityk zachodnioeuropejski nie będzie się domagać, ponieważ ich rozwiązanie leży wyłącznie w interesie Polski. Jeżeli wskutek nadmiernej koncentracji polski przemysł upadnie kilka lat po przystąpieniu Polski do UE, to nie będzie to żadna tragedia dla Europy Zachodniej. Nie w jej interesie jest dzisiaj przed tym ostrzec. To samo dotyczy głęboko zakorzenionej wiary wcudotwórczą moc indywidualnej komunikacji samochodowej, która zatyka zachodnioeuropejskie arterie komunikacyjne, powodując ogromne korki i blokady na autostradach. Rokrocznie w Niemczech na drogach ginie populacja średniej wielkości miasteczka, ale ponieważ nawet koszty leczenia, rehabilitacji i pogrzebów powiększają produkt krajowy brutto, a przemysł samochodowy tworzy kilkaset tysięcy miejsc pracy, to wlicza się to w ogólne koszty postępu. Fakt, że Polacy bardzo chętnie uczestniczą w tym powszechnym szaleństwie, sprawia, iż zachodnioeuropejski przemysł motoryzacyjny może produkować jeszcze więcej samochodów, które jednak nie będą blokować zachodnioeuropejskich arterii, lecz polskie drogi. Z perspektywy takich krajów jak Austria i Szwajcaria jest jednak zupełnie niezrozumiałe, że Polska (a z nią Węgry, Słowacja i Czechy) wręcz zabiega o zwiększenie tranzytu samochodowego i buduje w tym celu nawet autostrady, podczas gdy tranzyt tam jest zmorą, koszmarem i jest zwalczany wszelkimi sposobami. Kilkakrotnie doprowadziło to już do poważnych konfliktów między Austrią a Wspólnotą Europejską. Rozmiar tranzytu w pertraktacjach o przystąpieniu Austrii do UE stanowił jeden z poważniejszych punktów spornych. Wiara w to, że autostrady i tranzyt tworzą w jakimś znaczącym stopniu -- wykraczającym poza sam czas budowy -- nowe miejsca pracy, jest tam bardzo ograniczona. Autostrady stanowią pewną część infrastruktury ważnej dla decyzji o ulokowaniu inwestycji na danym terenie, tranzyt natomiast zanieczyszcza środowisko, powoduje hałas, niszczy tę infrastrukturę i pociąga za sobą wiele zbędnych wydatków. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego jakaś ciężarówka ma jechać z Paryża do Moskwy po polskich autostradach, narażając kierowcę i niezliczonych innych uczestników ruchu na tej trasie na wypadki, ryzykując napady bandyckie, stanie w korkach na granicy, zatruwając środowisko, bezużytecznie spalając cenną energię i niszcząc powierzchnię dróg. Ten sam towar w sposób znacznie bardziej oszczędny i bezpieczny może być transportowany koleją. Szwajcaria woli przeładowywać takie transporty na pociągi i unikać zbędnego tranzytu samochodowego. Polska woli budować autostrady i zabiegać o większy tranzyt. Społeczeństwom krajów zachodnioeuropejskich jest bardzo trudno uwolnić się od wszechobecnego mitu samochodu. Mit ten obrósł tam tak poważnymi grupami nacisku i interesami gospodarczymi, że żaden polityk nie może tego nie wziąć pod uwagę. W Polsce takiego lobby jeszcze nie ma, jest tylko moda na szybką jazdę. Ale Polska jest już wtrakcie budowania sobie takiego lobby, które będzie wymuszało dalej idące decyzje. Najłatwiejszy sposób integracji z UE polega na tym, żeby naśladować wszystko to, co się tam stało w ostatnich kilkunastu latach, włącznie z błędami. Nie ma obaw, że Unia będzie przeciw temu protestowała. Chyba że chodzi o naśladowanie jej polityki rolnej, bo to kosztuje.
Do otwarcia rynku wskutek przystąpienia do Unii Europejskiej Polska przygotuje się odzwyczając swoje strategiczne branże od wszelkiej konkurencji. Łączą się banki, firmy ubezpieczeniowe, tworzą się wielkie holdingi, grupy przemysłowe, które -- odporne na konkurencję i mechanizmy rynkowe -- nie będą w stanie sprostać konkurencji. Wzaciszu gabinetów rządowych -- mimo protestów ze strony Komisji Europejskiej i solennych deklaracji ministrów oraz premierów o swoim proeuropejskim i prorynkowym nastawieniu -- zapadają decyzje, które nie tylko mogą utrudniać przystąpienie Polski do UE na korzystnych warunkach, ale obronę polskich interesów gospodarczych w ogóle. Istnieją obszary, na których żaden polityk zachodnioeuropejski nie będzie protestował przeciw błędnym decyzjom władz polskich: tam, gdzie skutki tych decyzji po otwarciu rynku będą korzystne dla gospodarek krajów zachodnioeuropejskich. Zachodnia Europa wita z ulgą to, że Polska chce przyjąć taki sam energochłonny, nieekologiczny model cywilizacyjny, jaki tam panuje, ponieważ pozwala to na ekspansję szkodliwych technologii i eksport dóbr, których produkcja stałaby się inaczej bezsensowna. Dlatego m. in. nikt nie ma interesu w tym, aby obalić wszechobecny polski mit, że można stworzyć miejsca przyciągając ruch tranzytowy do Polski, podczas gdy inne kraje starają się go maksymalnie ograniczyć. Brak szerokiej dyskusji o takich decyzjach powoduje, że opinia publiczna nie jest przygotowana na skutki przystąpienia do Unii Europejskiej.
Klaus Bachmann
Pierwszy tekst z cyklu "Czy Polska jest naprawdę proeuropejska" opublikowaliśmy w ubiegły piątek. Klaus Bachmann analizował w nim stosunek polskich ugrupowań politycznych do zjednoczenia z Unią Europejską. Oprócz mało wpływowymi grupami, które podważają sens przystąpienia Polski do UE, istnieje -- uważa autor -- prawie stuprocentowe słowne poparcie dla członkostwa Polski. Ale jednocześnie w bazie wyborczej każdego z tych ugrupowań istnieją grupy nacisku, dla których przystąpienie do UE postrzegane jest jako ryzyko i zagrożenie dla podstawowych interesów Polski. Dlatego, podsumowuje autor tę część rozważań, "pytanie o istnienie lobby proeuropejskiego w Polsce jest całkiem zasadne. Za deklaracjami o polskim dążeniu do Europy kryje się smutny fakt, że, owszem, w Polsce istnieje lobby proeuropejskie, ale jest ono bardzo słabe i dysponuje tylko skromną bazą społeczną". Bachmann proponuje zamiast dyskusji "o widmach, strachach i fobiach" przeprowadzenie szerokiej, ogólnonarodowej dyskusji o tym, "jakie interesy ma Polska na obszarze Unii, jak ich może strzec i co z tego, co może być zagrożone w Polsce w wyniku członkostwa w UE, jest warte zachowania i za jaką cenę".
Drugi tekst z tego cyklu ukazał się w ostatni poniedziałek. Tym razem Bachmann pisał o stosunku niektórych polskich środowisk do inwestycji zagranicznych, szczególnie niemieckich, nad Wisłą. Jego zdaniem przeciwnicy zagranicznego kapitału uaktywniają się w dwóch sprawach. Wtedy, gdy mówi się o wykupywaniu ziemi, oraz wtedy, gdy mówi się o inwestowaniu w polską prasę. Zwraca uwagę, że często, zamiast szukać sposobu na równoważenie inwestycji niemieckich przez innych partnerów, szuka się rozwiązań, w decyzjach niezdrowych dla gospo-
Nie zna również możliwej alternatywy dostosowawczej. Określenie warunków przystąpienia i granicy kompromisu zostawia się temu rządowi, który akurat będzie u władzy, kiedy zaczną się negocjacje.
Przykład 5: Rolnictwo
Liberalna część opinii publicznej chętnie podkreśla, że polskie rolnictwo jest zacofane, bardzo mało rentowne i nie ma kapitału. Przy otwartej konkurencji padnie natychmiast, powstaną slumsy wokół wielkich miast, składające się z zubożałych, bezrobotnych rolników, szukających jakiejkolwiek pracy dorywczej w wielkich aglomeracjach. Obraz jak z Ameryki Południowej i trochę zbyt dramatyczny. Slumsów nie będzie dopóty, dopóki istnieją tanie mieszkania na wsi, których właścicielami są rolnicy, idopóki produkcja wystarczy do wyżywienia rodziny. Polskie rolnictwo ma też niewątpliwe zalety na tle zachodnioeuropejskiego, jest bardziej ekologiczne, ponieważ używa znacznie mniej nawozów sztucznych niż zachodnioeuropejskie, jest bardziej ekstensywne, istnieje na czystszych terenach, a produkcja jest bardziej urozmaicona. Polski rolnik często produkuje jeszcze odmiany, które na rynkach zachodnioeuropejskich zostały wyparte przez gatunki, które łatwiej hodować w warunkach wręcz przemysłowych, ale które niekoniecznie są smaczne. Międzynarodowy podział pracy ma też swoje ujemne strony, co ostatnio pokazał skandal z epidemią szalonych krów, który uświadomił wielu konsumentom, że mają tylko bardzo ograniczony wpływ na to, co naprawdę jedzą. Podział pracy, który zupełnie uniemożliwia rozeznanie, skąd dany produkt pochodzi i z czego się składa, w połączeniu z prawie nieograniczoną dystrybucją, jest w dużym stopniu narażony na takie niebezpieczeństwa. Kupując u sąsiada można je ograniczyć. Im bardziej bezduszne i anonimowe staną się produkty tego podziału pracy, tym większą alternatywą może się okazać np. polskie rolnictwo.
Polski rolnik różni się od swego kolegi w Niemczech i we Francji jeszcze korzystnie tym, że -- nie licząc rent rolniczych -- na razie nie jest dotowany. Przy zupełnym otwarciu rynku Polska stanie przed wyborem, czy budżet lub UE ma dopłacać do jego zarobków, czy on sam będzie walczył z tanią żywnością z importu, godząc się na minimalne zarobki.
Alternatywą jest restrukturyzacja, tworzenie nowych miejsc pracy w tak zwanym otoczeniu rolnictwa, agroturystyce, usługach, i zmniejszenie produkcji rolnej. Będzie więc mniej rolników, za to będą prowadzić bardziej zmechanizowaną, bardziej intensywną i wyspecjalizowaną działalność.
Unia dotuje swoje rolnictwo, Polska nie. Wskutek tego nawet bardzo niskie koszty robocizny w Polsce nie zawsze wyrównają korzyści zachodnich rolników wynikające z tych dotacji. W ten sposób na początku lat 90. zachodnie masło było tańsze niż rodzime, mimo że rolnik polski zarabiał ułamek przeciętnego dochodu zachodnioeuropejskiego rolnika, a importer jeszcze musiał doliczyć koszty transportu do ceny swego masła. Do dziś w niektórych regionach łatwiej kupić holenderskie pomidory niż polskie, które rosną obok. Po przystąpieniu do UE ten problem można rozwiązać na różne sposoby:
-- Unia tak samo będzie dotować polskie rolnictwo, jak teraz to robi z niemieckim czy francuskim. Jest to jednak mało prawdopodobne, bo system dotacji jest już teraz coraz trudniejszy do finansowania przez członków UE. Ponieważ Polska przynajmniej w pierwszym okresie członkostwa nie będzie więcej wpłacała do wspólnej kasy, niż z niej będzie otrzymywała, to dotacje dla polskiego rolnictwa musiałyby zostać pokryte przez innych członków UE. W ten sposób Niemcy, Francja, Hiszpania i inne kraje byłyby zmuszone do finansowania zagranicznej konkurencji dla własnego rolnictwa, konkurencji, która poprzez bardzo niskie płace w Polsce wywierałaby jeszcze dodatkową presję na płace rolników niemieckich, hiszpańskich, francuskich etc. , które często już dziś są na granicy minimum socjalnego. Przeniesienie systemu wsparcia rolnictwa UE na Polskę doprowadziłoby też do bezsensownego zwiększenia marnotrawstwa. Do nadprodukcji rolniczej w Unii dołączyłaby jeszcze nadprodukcja polska, do europejskich jezior mlecznych i hałd maślanych dojdą jeszcze polskie hałdy masła i polskie jeziora mleczne.
-- Unia rezygnuje z dotacji w ogóle. Wtedy będzie miała albo bardzo dużo bezrobotnych, gniewnych rolników, albo -- jeżeli utrzyma ceny minimalne bez dotacji -- bardzo dużo rozgoryczonych konsumentów, którzy z dnia na dzień muszą wyłożyć znacznie więcej niż dotychczas za swoje steki, serki i owoce. Tak czy owak każdy rząd, który się na to zdecyduje, będzie miał bardzo dużo rozczarowanych wyborców albo wśród konsumentów, albo wśród rolników i wielką presję na płace i tym samym na inflację, co z kolei może bardzo utrudniać integrację monetarną uchwaloną w Maastrichcie.
-- Unia rezygnuje z dotacji, ale tylko w stosunku do Polski. Jedynym polskim atutem przy otwarciu rynku będą wtedy niskie płace i fakt, że polskie rolnictwo na ogół jest bardziej czyste i ekologiczne niż zachodnioeuropejskie. Ponieważ jednak i w przeszłości bywało, że niskie płace nie były w stanie konkurować z dotacjami UE, śmiem twierdzić, iż taki scenariusz przysporzy tym razem polskiemu rządowi wielu rozczarowanych wyborców wśród rolników. Chyba że ich liczba do tego czasu się znacznie zmniejszy i większość się przekwalifikuje. Minister rolnictwa Roman Jagieliński obiecał rolnikom, że mogą liczyć na kilkumiliardowe dotacje z funduszy europejskich. Prawda, że inni (Portugalia, Grecja, Hiszpania) takowe otrzymywali. Ale wtedy budżety publiczne członków Unii nie były tak nadszarpnięte jak dziś, nie było kryzysu finansów publicznych, systemu opiekuńczego i tak wielkiego bezrobocia w Unii. A poza tym restrukturyzacja rolnictwa będzie konieczna niezależnie od tego, czy Unia będzie dotowała dalej rolnictwo, czy nie.
Racja stanu a racja wsi
Ponieważ Jacques Chirac obiecał Polsce członkostwo już w 2000 roku, to rzeczywiście bardzo ekspresowo rolnicy będą musieli się przekwalifikować. Na to istnieją niektóre, raczej skromne, programy kredytowe polskich agencji oraz międzynarodowych organizacji i fundacji, natomiast brakuje jednego: infrastruktury. Tu mam na myśli nie autostrady tranzytowe, które na wsi mogą tworzyć najwyżej jakieś miejsca pracy w recepcjach moteli albo barbusach, lecz przede wszystkim telekomunikacyjne, bardzo ważne zarówno dla rozwoju turystyki, jak i dla rozwoju usług. Niestety, i tu napotykamy kolejną barierę monopolistyczną wpostaci Telekomunikacji Polskiej. W krajach zachodnioeuropejskich (szczególnie w Szwajcarii i w Niemczech) bardzo dużo średnich i wielkich koncernów ma swoje centra zarządzające w małych miastach, czasami wręcz na wsi, ponieważ tam ziemia pod biurowce jest najtańsza, agminy bardzo często dają grunty pod taką inwestycję prawie za darmo, słusznie licząc na wpływy z podatków i zmniejszenie bezrobocia. Ale tam różnica winfrastrukturze w stosunku do miasta jest marginalna. Zarządzać firmą można tak samo w Bazylei, jak i w Leuck, w stolicy tak samo, jak na prowincji, jeżeli istnieje taki sam dostęp do światłowodów, do linii telefonicznych ISDN i do informacji. Właśnie to, nad czym PSL tak ubolewa -- niskie ceny gruntów na wsi -- mogłoby się stać wielkim atutem tejże wsi. Ale na polskiej wsi często nawet nie ma telefonów, ponieważ Telekomunikacja nie musi walczyć o klienta, lecz klient o Telekomunikację. Racja stanu dyktowała posłom wpisanie telekomunikacji do strategicznych działów gospodarki, wskutek czego możliwości inwestycji zagranicznych są tam bardzo ograniczone, a z powodu braku kapitału krajowego tym samym również możliwości stworzenia konkurencji dla TP SA. Mamy więc kolejny przypadek przygotowania polskiej gospodarki do otwarcia na UE poprzez odzwyczajenie pacjenta od wszelkiej konkurencji. Niemiecki koncern Mannesmann szykuje się do wykorzystania wewnętrznej sieci telekomunikacyjnej niemieckich kolei państwowych do alternatywnej dla Telekomu sieci, a w Polsce tymczasem wciąż jeszcze istnieje paragraf w ustawie telekomunikacyjnej, który zmusza każdego inwestora do łączenia się z innym poprzez rachityczną sieć TP SA, która w ten sposób może wyśrubować cenę, obniżyć tym samym rentowność inwestycji i pogłębić zapaść telekomunikacyjną. Wykorzystanie wewnętrznych sieci PKP lub Polskich Sieci Energetycznych w Polsce też jest możliwe, ale zakazane. Podział TP SA na kilka dużych, regionalnych, konkurujących ze sobą spółek jest tak samo możliwy, jak w przypadku PZU albo wyłonienia banków komercyjnych z NBP w 1988 roku. Ale ktoś uważał to za sprzeczne z polską racją stanu (której do dziś nikt nie zdefiniował) , a teraz się okazuje, że polska racja stanu jest sprzeczna z racją polskiej wsi. Za parę lat, kiedy Polska otworzy się na konkurencję, np. Mannesmanna, może się okazać, że TP SA przygotowała się do wejścia do UE idąc w ślady PZU. Czy na tym polega polska racja stanu? Chyba nie, ale tu jak na dłoni widać, do czego prowadzi dyskusja o wielkich, wzniosłych hasłach i dramatycznych zagrożeniach, kiedy naprawdę potrzebne byłoby rzeczowe, pragmatyczne rozważanie strat i zysków.
Rozrachunek z przeszłością
Pogląd, że Polska nie może się wypowiadać o instytucji, do której dopiero chce przystąpić, jest dość popularny. Rzeczywiście, wypowiedź ministra Rosatiego czy prezydenta Kwaśniewskiego o tym, jak Unia ma się zreformować, żeby mogła przyjąć Polskę, byłaby zapewnie dość chłodno przyjęta w Brukseli. Niemniej przykład rolnictwa pokazuje, że warto się zastanawiać nad możliwymi wariantami.
Nawet gdyby Polska wcale nie chciała przystąpić do UE, warto byłoby się zastanawiać, czy pomidory holenderskie muszą być wożone przez całą Europę do kraju, w którym produkuje się nadwyżkę pomidorów, i to w dodatku zdrowszych, smaczniejszych, świeższych i hodowanych w sposób bardziej ekologiczny.
Jest to warte rozważania nie dlatego, że jedne pomidory są zagraniczne, a drugie polskie -- jak w swoim czasie propagowało ZChN -- lecz dlatego, że jedne są lepsze, a drugie gorsze, dlatego, że transport jednych spala niepotrzebnie cenną energię, niszczy drogi i zatyka przejścia graniczne, a drugie rosną na miejscu.
Przystąpienie Polski do UE może rozsadzić system polityki rolnej Unii, może też spowodować jej wewnętrzną reformę, która może być korzystna i dla Unii, i dla Polski. Kłopot będzie większy, gdy zaczną się pertraktacje. Możliwości budżetowe są bardzo ograniczone. Może więc warto się spierać o to, co ma być dotowane: darmowe renty rolnicze lub kredyty dla pozarolniczej działalności na wsi, rozbudowa biurokracji w wielkich miastach (gdzie bezrobocie jest najniższe) w postaci nowych agend rządowych, parasoli ochronnych dla PZU, TP SA lub zwalczanie bezrobocia poprzez większą konkurencję i decentralizację. Tak jak polityka zagraniczna nie powstaje tylko w MSZ, tak i zwalczanie bezrobocia nie powinno się tylko ograniczyć do Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.
Problem rolnictwa ma swój odpowiednik w polskim górnictwie deficytowym i dotowanym przez polski budżet, który w tej chwili do otwarcia rynku jest przygotowany poprzez ręczne sterowanie i eliminację kapitału prywatnego. Zamiast powoli zmniejszyć i tak deficytowy i inflacjogenny eksport węgla, rząd dopuścił do rekordowych nadwyżek wydobywczych. Szok w starciu z UE będzie tym większy, ale jak spaść, to z wysokiego konia.
Liberalizacja obrotu ziemią jest tylko jedną stroną medalu zanikania granic. Drugą jest wolność osiedlania się i zatrudniania, która obrońcom polskiej ziemi napędza jeszcze większego strachu. Niemcy nie tylko mogą kupić polską ziemię, będą mogli nawet się na niej osiedlać. Wolność osiedlania w UE ma jednak też inny wymiar, który z kolej Niemcom spędza sen z powiek. Tak jak Niemcy mogą się osiedlać w Polsce, tak i Polacy będą mogli się osiedlać w Niemczech, więcej -- będą mogli tam pracować zupełnie legalnie, bez wiz, bez zezwoleń na pracę i za normalne, zachodnioniemieckie pensje. Kusząca perspektywa? To zależy -- prawdopodobieństwo, że Polacy się germanizują pracując w Niemczech, uważam za większe niż to, iż mogą zostać zgermanizowani przez kupienie polskich gruntów. Ale nie słyszałem, żeby którakolwiek partia narodowa żądała zmniejszenia kontyngentu zezwoleń na pracę dla pracowników polskich firm w Niemczech.
Obserwując polskie spory łatwo sobie wyobrazić, jak będą wyglądały pertraktacje o przystąpieniu Polski do UE. Polscy negocjatorzy jak niepodległości będą bronić polskiej taniej ziemi przed wykupem, zgadzając się na wszelkie ustępstwa w sprawie otwarcia europejskiego rynku pracy dla Polaków, a zachodnioeuropejscy negocjatorzy w przerwach będą wznosić toasty, że przyszło im tak łatwo bronić rynku pracy przed dumpingiem niskich płac. Wtedy posłowie PSL mogą spać spokojnie, że hakata nie wraca, ale młode pokolenie wiejskie będzie ich przeklinało, bo już dawno nie boi się zmor przeszłości, za to będzie miało drogę zamkniętą do Europy.
Polskość nasza, przyszłość wasza?
"Racja stanu", "strategiczne interesy kraju", "polski interes narodowy" to hasła, które są równie często przywoływane, jak rzadko definiowane. Wpublicznej dyskusji służą głównie do zamykania ust adwersarzowi. Wielkie dyskusje w Polsce mają często jeden wspólny mianownik -- odnoszą się do przeszłości. Czy koalicja kontynuuje politykę rządów solidarnościowych? Czy Niemcy nas wykupią? Czy Polska należy do zwycięzców II wojny światowej? To wszystko odnosi się do przeszłości. Tymczasem na co dzień dokonuje się bardzo cicho i dyskretnie przewartościowanie polskości. Czasami opinia publiczna dowiaduje się o tych zmianach wtedy, kiedy np. amerykańska reporterka cytuje młodą zwolenniczkę Aleksandra Kwaśniewskiego, której nie obchodzą jacyś martwi górnicy sprzed 15 lat. Wtedy pokusa jest łatwa, aby kłaść to na karb nihilizmu, materializmu i wpływu zgniłego Zachodu, który na dzisiejszy użytek został przemianowany na "cywilizację śmierci". Ale to młodzież znacznie lepiej przygotuje się do otwarcia Polski na świat, bez kompleksów, lęków i wielkich strachów. Dla przeciętnego Niemca komputer jest narzędziem pracy i -- o ile nie używa go do głupich gier -- złem koniecznym, przed którym się broni, jak może. Dla młodych Polaków komputer jest wspaniałym wyzwaniem intelektualnym. Faktem jest, że ich stosunek do Powstania Warszawskiego jest taki jak do bitwy pod Grunwaldem, ale za to ich niechęć do Żydów, Ukraińców, Niemców i Rosjan jest znacznie mniejsza niż w starszych pokoleniach, jak dowodzą sondaże. Wiele wskazuje na to, że polskie lobby proeuropejskie nie gnieździ się ani w zadymionych, zakurzonych lokalach partyjnych, ani w gabinetach urzędów centralnych, lecz wszkołach średnich, liceach i wyższych uczelniach. Czy Polska ma czas, aby czekać, aż ono wyrośnie i przejmie ster? _ __ __ __ __
Autor jest korespondentem kilku niemieckojęzycznych gazet, w tym "Stuttgarter Zeitung", "Berliner Zeitung" i wiedeńskiej "Die Presse".