http://blog.onet.pl/39285,archiwum_goracy.htmlWykrzyczeć swój ból
Świat Agaty rozpadł się 24 lipca 2007 r. Tamten dzień to migawki, pojedyncze obrazy, których nie potrafi, a może nie chce układać w całość. Rano jak zwykle 10-letni syn Artur dał jej buziaka na dzień dobry. Na śniadanie zrobiła jego ulubione kanapki z nutellą, potem potarmosiła mu czuprynę i dała 2 złote na loda. Kilkanaście minut później klęczała na ulicy w kałuży krwi.
Jak zrozumieć śmierć własnego dziecka?
Tragedia wydarzyła się na przejściu dla pieszych, na którym paliło się zielone światło. Kierowca ciężarowego samochodu nawet nie zauważył, że przejechał po dziecku. Agata pamięta ostatnie słowa Artura: "mamo, dobrze że jesteś, bo ja się boję" i swoje przysięgi, że wszystko będzie dobrze. Wierzyła, że będzie. Nawet wtedy, kiedy od jednego z operujących lekarzy usłyszała, że syn może nie przeżyć. Pod szpitalem gryzła palce do krwi i przypalając papierosa od papierosa targowała się z Panem Bogiem. Pamięta ulgę, gdy po siedmiogodzinnej operacji zobaczyła bledziutką buzię Artura. Ale zaraz potem padły słowa słowa: "Pani syn umiera" - jak cios prosto w żołądek. Trzymała go za rękę, gdy odchodził.
Kiedy minął szok, kiedy przestały działać prochy i do głosu doszła świadomość, chciała mówić, opowiadać, płakać. Ale wciąż czuła, że nie znajduje zrozumienia. - Żyjemy w społeczeństwie, w którym za wszelką cenę unika się przykrych tematów. Mówi się: "Musisz się pozbierać, masz jeszcze dla kogo żyć, powinnaś się czymś zająć, już czas wrócić do świata" – mówi Agata. - Oczywiście wszystko w najlepszych intencjach. A przecież nie ma gotowej recepty na poradzenie sobie z taką tragedią. Nie życzyłam nikomu, żeby rozumiał, ale jednocześnie takie słowa budziły we mnie bunt i złość, poczucie wyizolowania.
Zamknęła się. Nie chciała obarczać swoimi nastrojami ludzi, z którymi spotykała się na co dzień. Chciała oszczędzić sobie i innym niezręcznych sytuacji, kiedy nie wiadomo co powiedzieć, jak się zachować, gdzie uciec z oczami. - Było coraz gorzej i nikt tego nie widział, bo przed nikim nie pozwalałam sobie na chwile słabości. Przyszła jesień. Zimne, długie wieczory. Brak światła, brak sensu. Pustka. Wyłam i paznokciami darłam tynk ze ścian – mówi.
Nie szukała pomocy, bo możliwości pomocy nie widziała. Szukała jedynie możliwości wyrzucenia z siebie tych wszystkich nagromadzonych emocji, wykrzyczenia i wypłakania swojej niezgody. Wtedy zrodził się pomysł blogu – lorely.blog.onet.pl. Niecałe trzy miesiące po śmierci swojego dziecka napisała pierwszą notkę:
"Nigdy nie umiałam milczeć. Musiałam wykrzyczeć i radość i żal i ból. Ale nie znałam takiego bólu, bólu, który zaciska się na gardle niczym stalowa obręcz. (…) Jak zrozumieć śmierć własnego dziecka?".
Długo było to tylko jej miejsce. Nie wiedział o nim nikt z rodziny, a i teraz adres zna zaledwie kilkoro znajomych. - Dawało mi złudzenie mówienia do innego człowieka, do człowieka, który nie zmieniał nerwowo tematu i nie odwracał wzroku – mówi Agata. To jej wystarczało. Ignorowała maile czytelników jej blogu, ponad rok nie odpowiadała na komentarze.
"Na pozór jestem normalną kobietą. Pracuję, spotykam się ze znajomymi, chodzę na piwo, śmieję się ze swoim [starszym] synem. Nie mam wyryte na czole, że zginęło moje dziecko, że wariuję z rozpaczy. Nie obnoszę się ze swoim bólem, nie wymagam dla siebie żadnej taryfy ulgowej. Ale ten ból jest, toczy serce jak robak. I dlatego powstał ten blog. (…) Mój konfesjonał. Moja ściana płaczu. Oczyszczalnia" - pisze w jednej z notek, odpowiadając na komentarze.
Z czasem przestała traktować swoich czytelników jak "nicnierozumiejących statystów". - Bo jeśli wspierają cię ludzie, którzy tego robić nie muszą, to jest jedna z piękniejszych wartości na świecie - mówi. Zaczęła się na nich otwierać. Zaczęli jej być potrzebni. Nawiązała kilka znajomości. Nie jest całkiem różowo, ciągle nie potrafi się pogodzić i nie wie, czy kiedykolwiek da sobie przyzwolenie na takie pogodzenie z tragedią, ale zdarzyło jej się pomyśleć, że blog spełnił swoją najważniejszą, terapeutyczną rolę, że przeprowadził ją przez ten najgorszy czas. - A jak czytam, że ktoś dzięki temu mojemu pisaniu, zatrzymał się, żeby przytulić swoje dziecko, to wiem, że warto pisać – mówi Agata.