Przyszedł grudzień, cały kraj powoli zaczął rozmyślania o nadchodzących Świętach, a Warszawę pokryła warstwa białego puchu. Najpierw mała, potem większa…
To nie jest początek nowej odsłony Opowieści Wigilijnej, ale początek dramatu jaki rozegrał się dziś rano w szeregu miejsc w stolicy. Oczywiście rozumiem, że służby miejskie w takie poranki jak dziś ma pełne ręce roboty i może nie nadążyć z odśnieżaniem. To czego jednak nie rozumiem, to jak to się stało, że ulice którymi jeżdżą samochody były czarne jak w każdy inny dzień, a piesi „w walce z żywiołem” byli zdani sami na siebie…
Śnieżny Armagedon
Szczególnie walecznie prezentowali się dziś rano rodzice z dziećmi w wózkach, którzy przepychając się przez lepkie śnieżne zaspy bardziej przypominali rugbystów na treningu przed meczem niż ludzi śpieszących się do pracy. Prawdziwy dramat rozegrał się jednak na schodach w przejściach podziemnych. Sforsowanie pozbawionych wind i podjazdów przejść okazało się w takich warunkach zadaniem raczej dla taternika niż przeciętnego mieszkańca. Taką sytuację, która rozegrała się na warszawskiej Woli zobrazował profil "Piesza Wola".
Gdzie w tym wszystkim jest pieszy?
Czy nadanie priorytetu komunikacyjnego pieszym i rowerzystom nad samochodami, o czym wielokrotnie w Warszawie mówiono, jest tylko pustą deklaracją? Są miasta w Europie, gdzie najpierw odśnieża się chodnik. To jest tylko kwestia konkretnej decyzji. A tak, jest jak jest.
Warto też, aby zdjęcia z dzisiejszych ulic dotarły do osób krytykujących tworzenie naziemnych przejść dla pieszych. Argumentując, np. przy okazji projektu realizowanego właśnie przy Dworcu Centralnym, że schowany pod ziemią pieszy powinien się cieszyć, że nie zostanie rozjechany przez samochód, warto uświadomić sobie jak korzystanie z takiej infrastruktury naprawdę wygląda. Na co dzień korzystanie z przejść może być uciążliwe (czasem nawet bardzo), zaś w takie dni jak dziś staje się po prostu sportem ekstremalnym.