Jestem korek miejski zaworekMusimy się z nim oswoić, a nawet nauczyć w nim żyć, mimo że każdego dnia doprowadza nas do furii.No niech pani powie, co oni z tą biedną Modlińską zrobili, to się w głowie nie mieści - kierowca taksówki bezradnie rozkłada ręce. Stoimy w korku, ale spokojnie, do odprawy na lotnisku Okęcie mam trzy godziny. Jest kilka minut przed siódmą rano. Do przejechania niecałe 30 kilometrów. […].
Dobre już było, ale się skończyło- Zgodzę się z panią spotkać tylko pod jednym warunkiem - zaznacza prof. Wojciech Suchorzewski z Politechniki Warszawskiej, główny autor polityki transportowej stolicy, kiedy trzy tygodnie później opisuję mu korek na Modlińskiej. Profesor jest dżentelmenem starej daty, nie mówi więc wprost, że nie chciałby słyszeć niemądrych pytań zadawanych przez wielu dziennikarzy i polityków. Takich jak na przykład to:
kiedy Warszawa i inne duże polskie miasta będą w końcu odkorkowane? Bo odpowiedź powinna być za każdym razem jednoznaczna i druzgocąca: nigdy. Żaden uczciwy inżynier ruchu drogowego, zdaniem profesora, nie może obiecać, że korki da się zlikwidować. Dość powiedzieć, że najlepiej zarabiający ludzie na świecie dojeżdżają do Wall Street metrem, autobusem lub żółtą taksówką.
W Nowym Jorku nikomu do głowy nie przyjdzie wybrać się do centrum miasta swoim samochodem. Kopenhaga, Paryż, Londyn, Mediolan są miastami, gdzie w godzinach szczytu jest o wiele trudniej przeprawić się z jednego brzegu na drugi niż w Warszawie. Gdyby tak się nagle zdarzyło, że nasza stolica, Poznań czy Wrocław jakimś cudem się odkorkowały, byłyby ewenementem na skalę światową. Profesor mówi więc tylko: - Zgodzę się z panią spotkać, jeśli z góry uzna pani moją tezę, że dobre już było, ale się skończyło, teraz będzie tylko gorzej. Tę korkową zadyszkę profesor przewidział już zresztą dwadzieścia pięć lat temu, kiedy wydawał ze swoim uczniem Piotrem Olszewskim książkę poświęconą analizie sytuacji drogowo-parkingowej w śródmieściach dużych polskich miast: "Samochód w śródmieściu". Pisał w niej: "
Polska przekroczyła już poziom motoryzacji, przy którym ulice i place mogły pomieścić swobodnie zarówno pojazdy znajdujące się w ruchu, jak i parkujące. (...) Obserwacje przebiegu tego procesu w krajach o wysokim poziomie motoryzacji prowadzą do wniosku, że próby nadążania za systematycznym wzrostem potrzeb są z góry skazane na niepowodzenie". Był rok 1980 i liczba aut osobowych w stolicy przekroczyła 250 tys. Dziś wynosi ponad 765 tys., co daje 450 pojazdów na tysiąc mieszkańców, to więcej niż na przykład w Kopenhadze.
- Doszliśmy zatem do momentu, w którym popyt przewyższa podaż, co znaczy tylko tyle, że mamy w Polsce więcej ludzi, chcących jeździć po ulicach samochodami, niż są one w stanie pomieścić - reasumuje profesor. Ale to widać gołym okiem. To, czego nie widać, jest dla kierowców jeszcze bardziej druzgocące, choć dla specjalistów oczywiste. Ten skomplikowany proces przedstawiany w postaci wykresów i różnego rodzaju obliczeń nazywa się drzemiącym popytem. W dużym uproszczeniu wygląda to tak, że
jeśli do jakiejś zatłoczonej ulicy dodamy pas ruchu, nie oznacza to, że samochody będą poruszać się na niej z większą szybkością. - Będzie identyczny korek, poruszający się z identyczną prędkością, tyle że będzie w nim stało dwa razy więcej aut - wyjaśnia profesor. Obrazowo można ten proces porównać do przepływu cieczy - im gdzieś jest większy przepływ, tym więcej się jej zbiera. Dobrym przykładem jest też oddanie stacji metra na Ursynowie, które miało w założeniach odkorkować ulicę Puławską w Warszawie. Nic takiego się nie stało, choć rzeczywiście część mieszkańców Natolina zrezygnowała z jazdy samochodem i przesiadła się do metra. Natychmiast ulicą zaczęli jeździć ci, którym wcześniej było na niej za tłoczno. - Jak zwiększymy podaż, to wyzwolimy drzemiący popyt - tłumaczy profesor. I tutaj koło się zamyka, bo to właśnie przez ten drzemiący popyt skazani jesteśmy na zatłoczone ulice bez jakiejkolwiek nadziei na ich odkorkowanie.
Gadzia adrenalina. Poruszamy się z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Twarz kierowcy wygląda jak przypieczony kawałek befsztyka. Z coraz większym pobłażaniem przysłuchuje się moim litościwym prośbom do kierowców o przepuszczenie nas, bo śpieszymy się na lotnisko. Już dawno wyłączył nawigację i radio. Właściwie nie powinien się tak denerwować, […]. Ale jest tylko człowiekiem i nie może obojętnie słuchać otaczającego nas zewsząd ryku klaksonów i lecących pomiędzy samochodami wyzwisk. Jego tak samo jak mnie dopada stres nieporównywalny z niczym, bo z trudem łapiemy z nerwów oddech. Zaczynam podejrzewać nawet przez ułamek sekundy, że gdyby średniowieczny niderlandzki malarz Hans Memling malował dziś swój "Sąd ostateczny", prawdopodobnie zamieniłby mało straszące dziś kadzie z wrzącą smołą w piekle na obrazek z tego korka. A jeśli już zdecydowałby się to zrobić, zapewne utrwaliłby dokładnie ten moment, kiedy mnie, kierowcę i wszystkich podróżujących na równoległych pasach ruchu trafia właśnie szlag, nazywany
wściekłością drogową - road rage.
Road rage to coś więcej niż tylko agresywna jazda. To jazda z pianą na ustach, w amoku, jazda zbierająca najwięcej śmiertelnych wypadków każdego roku. Także w Polsce, bo według danych Stowarzyszenia Psychologów Transportu, około 70 procent wszystkich wypadków na naszych drogach spowodowanych jest właśnie wściekłością drogową. W Stanach i Australii uruchomiono już specjalne linie telefoniczne, pod które można zgłaszać wybryki wściekłych kierowców. W Belgii tacy kierowcy poddawani są specjalnej terapii psychologicznej, w Niemczech policja karze dużymi mandatami za pokazanie choćby środkowego palca innemu kierowcy, w Polsce 25 lipca, na św. Krzysztofa, patrona kierowców, co roku księża apelują, by
nie ulegać agresji motoryzacyjnej, ale jak na razie ani duże kary, ani odwołania do poczucia przyzwoitości na nic się zdają. Z badań Instytutu Gallupa przeprowadzonych w 15 krajach Unii wynika, że według 75 proc. ankietowanych
agresja i wściekłość na drogach jest coraz większa. - Widziała pani, widziała, jak ten skur... zajechał? Siedzi pani, siedzi, ja już sobie z nim pogadam! - wydziera się kierowca, trzaskając drzwiami. Po chwili stoi niemal uwieszony czarnego land-rovera i razem z drugim kierowcą chłoszczą się przekleństwami ile wlezie.
Później w książce amerykańskich psychologów Leona Jamesa i Diane Nahl "Wściekła i agresywna jazda" przeczytam, że o momencie, w którym jakaś siła niezależnie od wykształcenia czy rodzaju temperamentu wyrywa kierowcę zza kółka, decyduje najstarsza, gadzia część mózgu. "Kiedy ktoś zajeżdża nam drogę, ostro naciskamy hamulec. Kiedy rusza się noga, nasz mózg przygotowuje się na najgorsze.
Przez chwilę w organizmie zachodzą niesamowicie silne reakcje. Jeśli nadamy zdarzeniu wymiar symboliczny, nasza duma zostaje zraniona, wtedy obrażeni i spostponowani wkraczamy na ścieżkę walki. Odpowiedzialna za emocje najstarsza, gadzia część mózgu, przejmuje nad nami kontrolę i zaczyna się domagać zemsty. To prosta droga do road rage". Ta właśnie gadzia adrenalina sprawia, że spokojni zazwyczaj ludzie w jednej chwili przemieniają się w bestię przypominającą bohatera opowiadania Stephena Kinga "Drogowy wirus zmierza na północ", któremu w czasie jazdy samochodem w miejsce zębów wyrastają wielkie, ostre kły.
Wizja papcia Chmiela. - Czy już wkrótce czeka nas swego rodzaju korkowa apokalipsa? - pytam Janusza Galasa, inżyniera ruchu miasta stołecznego. - To znaczy albo pozabijamy się wszyscy w korkach, albo w najlepszym razie, jak w futurystycznym odcinku "Tytusa, Romka i Atomka", dojdzie do tego, że w którymś momencie kierowcy będą musieli porzucić swoje samochody stojące w korku gigancie i zaczną iść po nich, żeby się przemieścić, bo odkorkować ulic już się nie da? Inżynier Galas korków nienawidzi z urzędu. […] jest obiektem nieustannych drwin dziennikarzy i obelg kierowców. Tabloidy drukują jego zdjęcia z podpisem: "Wróg publiczny numer jeden" albo "Dureń" […]
Zdaniem inżyniera komunikacja miejska to najlepszy sposób podróżowania po Warszawie. Ona ma też w przyszłości być głównym środkiem lokomocji w mieście. W przyszłości większe miasta nie unikną też opłat za wjazd od centrum. W Londynie takie opłaty mocno podwyższyły średnią prędkość poruszania się po mieście z 12 kilometrów na godzinę do 17. Futurologiczna wizja twórcy komiksu "Tytus, Romek i Atomek", papcia Chmiela, nie jest jednak jego zdaniem tak zupełnie oderwana od rzeczywistości. - Ratunek jest jeden - inżynier Galas rozwija na stole mapę. Wyrysowany olbrzymi czerwony pierścień nieistniejących dróg wokół centralnej Warszawy (obwodnice, trasa S8, S7, przebudowana trasa AK i Toruńska) sprawia, że inżynierowi zaczynają błyszczeć oczy. - To są trasy zaznaczone w rządowych planach, dzięki nim złapiemy oddech, i to już za jakieś dziesięć lat najpóźniej. Staniemy się wtedy drugim Berlinem - snuje opowieść kojącą duszę każdego kierowcy. Z przyjemnego letargu wyrwa nas jednak fakt, że według brytyjskiego serwisu KeepMoving.co.uk średnia prędkość, z jaką poruszają się kierowcy po naszej stolicy, to 25 km na godzinę. Wolniej się jeździ w Europie tylko... w Berlinie i Londynie. Zanim więc wybudujemy wszystkie drogi, wniesiemy opłaty za wjazd do centrów dużych miast, rozwiniemy nitkę metra po to, by poruszać się jeszcze wolniej w korkach, musimy już teraz zacząć adaptować się do korkowej rzeczywistości najlepiej, jak potrafimy. […]
Żeby oswoić korkową rzeczywistość, część z nas w aucie zaczyna pracę. To ci z telefonami przy uszach, inni słuchają audiobooków, jeszcze inni po prostu rozmawiają z przyjaciółmi, bo w ciągu dnia nie mają na to czasu. Ale są też i tacy, do których dotarło, że brak miejsc parkingowych przy biurowcach, gdzie pracują, nie jest jakimś niedopatrzeniem, tylko próbą wymuszenia zmiany pojazdu. I żeby nie zwariować, zmieniają go. Jak Jakub Wacławek, architekt ze stolicy, który niedawno przesiadł się na skuter. - Doceniłem rozwiązanie włoskie: kupiłem sobie skuter i jestem zadowolony. Kiedy pogoda jest brzydka, korzystam z metra - mówi. To nie była nagła decyzja, ale stopniowy proces, tak samo jak w przypadku Rafała Muszczynki, warszawskiego studenta, który z samochodu przesiadł się na rower. - Powoli docierało do mnie, że na dwóch kółkach mogę jechać nawet w deszczu, jeśli jestem odpowiednio ubrany. Jestem na miejscu szybciej niż jakikolwiek samochód w tym mieście - chwali się. Jego zdaniem coraz więcej polskich kierowców,
uciekając z korka, wpada na kolejne na uliczkach małych osiedli, bo inni przed nimi mieli ten sam pomysł. […]
Violetta Ozminkowski, współpraca Jolanta Molińska
cyt za
Newsweekze skrótami i wytłuszczeniami.